środa, 12 lutego 2014

A co tam panie u Andersena?


W mieście Andersena, czyli w Odense na Fionii nie było mnie 7 lat! Po 1,5 h od stolicy kraju weszłam na dworzec i jakby tych 7 lat nie było. Wszystko stało tak, jak to zapamiętałam i ta stałość w czasie i przestrzeni daje niesamowite poczucie bezpieczeństwa i swojskości.
Surrealistyczne uczucie, wracać wspomnieniami a jednocześnie dokładać kolejne nowe puzzle do własnej układanki życia.
                  Widok z głównego hallu Uniwersytetu Południowo Jutlandzkiego.



Były akurat ferie zimowe a lokalne muzeum zorganizowało wystawę, która jednocześnie była rozrywką i placem zabaw dla małych i dużych, mającą uruchamiać wszystkie zmysły.
Białe puchate krowy muczały jak się ich dotykało, dzieci mogły bezpiecznie biegać i przestawiać kolorowe pufy a rodzice obserwować zabawę bądź się włączyć. Można też było zostawić dziecko pod opieką pan animatorek i pójść spokojnie obejrzeć wystawy na innych piętrach.Coś wspaniałego!
Na piętrze: mnóśtwo ciekawych i dających do myślenia i dyskusji ekspozycji w tym polski akcent:
Wystawa fotografii Rafała Milacha. 
Dawno nie byłam na żadnej wystawie i chłonęłam wrażenia z każdej sali wszystkimi zmysłami.

Jedna z eksozycji prezentowała rozrywki młodych lat 80. Wszystko zebrane w stworzonym pokoju nastolatka, gdzie można było usiąść i przypomnieć sobie gry na atari czy commodore, dotknąć joysticka, włączyć magnetofon;)



 
 Ostatnia prezentowała w szerokim zakresie duńskie media na przestrzeni dziesięcioleci od czasu pierwszych drukarni po współczesność. Najciekawszym elementem była możliwość wypróbowania studia telewizyjnego/nagraniowego i nagrania krótkiego autorskiego programu z użyciem dostępnych sprzętów i urządzeń (Pamiętacie efekt znikania lub latania z programów telewizyjnych?;)-5-10-15, tik tak, teleranek?) oraz multimedialna ankieta, w której można odpowiedzieć na pytania dotyczące mediów. Widziałam jak bawiły się dzieciaki tak na oko 10-letnie. Wspaniale spędzony czas!
Ostatnia częśc wystawy byłą najciekawsza z blogowego punktu widzenia, ale o tym będzie osobny post.
A tu jeszcze parę ujęć wnetrzarskich: skandynawski design nieustannie mnie zachwyca i inspiruje.

 A tu już kultowa książeczka dla dzieci, z nurtu tych, hmh, kontrowersyjnych. 
Istnieje też polska wersja historii o "małym krecie, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę".
Morał tej historii nie jest zbyt pedagogiczny i nie testowałam jej na żadnym dziecku, czy się podoba. W tytule oryginalnym jest słowo "kupa", które w polskim tłumaczeniu zostało już zgrabnie pominięte;)
Są też w sprzedaży małe kreciki z rzeczoną kupą rzecz jasna.



Oprócz paru specjałów, za którymi tęskniłam i mogłam dzięki pobytowi znów posmakować była też orzeźwiająca nowość: bąbelkowa woda żurawinowa. Bez cukru i innych ulepszaczy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz